Ryszard Sawicki: "Zapalmy światło" - spacer alejkami mareckiego cmentarza

Rafał Redeł TPM

 1 listopada 2003    09:04

fot. Paweł WasilewskiCmentarz w Markach został utworzony dzięki staraniom przedstawicieli społeczności mareckiej. Dnia 21 lipca 1917 r. lekarz powiatowy dr Seidel pozytywnie opiniuje teren. W swym raporcie pisze: "Obejrzawszy osobiście projektowany tam teren na cmentarz grzebalny i znalazłszy suchy step bez żył wodnych, dostatecznie oddalony od siedzib ludzkich, lokalizację zatwierdzam." Kilka miesięcy później, 20 października 1917 roku władze Archidiecezji Warszawskiej wyrażają zgodę na założenie cmentarza.

Udajmy się na krótki spacer alejkami cmentarza. Przeszedłszy główną bramę spotkamy się z rozwidleniem kilku dróg. Wybierzmy dróżkę prowadzącą na wprost z lekkim skosem w prawo. Wszędzie dostojna cisza, której i my zakłócać nie powinniśmy. Poprzeczne alejki nie najlepiej oznakowane - trudno, trzeba się z tym pogodzić. Dochodzimy do wodnej pompy tzw. "abisynki". Skręćmy w prawo, kilka kroków na wprost szeroka rodzinna mogiła Garwolińskich. Zginęli tragicznie:
1. Kazimierz Garwoliński lat 18 (syn leśniczego)
2 Helena Garwolińska lat 41 (żona leśniczego)
3 Wojciech Garwoliński lat 73 (ojciec leśniczego)
4 Maria Garwolińska lat 73 (matka leśniczego)

Co się stało? Czemu zginęli? I czy zginąć musieli? Spróbujmy wrócić myślą do czasów okupacji i odtworzyć w wyobraźni zarys ówczesnych zdarzeń. W lesie, na jego wschodniej stronie, mając po prawej ręce Zielonkę, udając się najkrótszą drogą z Zieleńca do Kobyłki napotkać można było leśniczówkę otoczoną dorodnym lasem. Leśniczy Garwoliński zamieszkiwał tam wraz z rodziną. Potężny las o gęstym poszyciu nie zachęcał do częstych odwiedzin, pobliskie torfowiska przezornie omijano nadkładając drogi. Prawdopodobnie z tego właśnie powodu żydowska rodzina ukrywała się przed Niemcami w zbudowanej przez siebie kryjówce z gałęzi i chrustu przypominającej szałas. Czy leśniczy Garwoliński pomagał im bezinteresownie czy też nie? - różnie ludzie o tym mówili. Z pewnością z racji wykonywania zawodu leśniczego wiedział o ukrywających się, zdawał sobie też sprawę, że dłuższe przebywanie Żydów w lesie wcześniej czy później zostanie wykryte a wtedy... strach go ogarniał, bo przecież Niemcy właśnie jego pociągną do odpowiedzialności. Okupanci chcieli wiedzieć o wszystkim, co działo się na jego terenie. Ponadto wschodnie rubieże lasu mareckiego były objęte przez Niemców dyskretną obserwacją - u podnóża góry Zdrojowej wybudowano koszary, dalej zaś na wzniesieniach powstawały betonowe bunkry. Działający w okolicy żołnierze AK wiedzieli o niebezpieczeństwie: "Dostarczałem meldunki od "Kuszla" kapitana AK Wiktora Libnera dowódcy batalionu III D w Zielonce" - mówi Leon Szymański p. s. "Kula" - "Do Pustelnika na ulicę Cichą gdzie mieszkał komendant II rejonu major Henryk Okińczyc p. s. "Bil" przekazywałem meldunki, a najkrótsza droga prowadziła właśnie przez las. Rowerem bocznymi drogami jechałem ostrożnie, uważałem, bo w lesie mogłem natknąć się na niemieckich szpicli a ja zwyczajnie bałem się takiego spotkania". Z Niemcami żartów nie ma, karę wymierzają natychmiast. Na miejscu rozstrzeliwują, lub w najlepsze wysyłają do obozu. Wiedział o tym także leśniczy Garwoliński. Początkowo informuje, tłumaczy, prosi, ukrywających się Żydów, że to nie jest bezpieczne miejsce i że dalsze przebywanie w tym lesie stwarza zagrożenie dla nich i dla niego samego. Nie są znane powody, dla których Żydzi nie słuchają, nie decydują się na odejście. W końcu Garwoliński poleca kategorycznie się wynosić - oni niechętnie opuszczają kryjówkę.

Po jakimś czasie, przed zbliżającą się Wigilią Bożego Narodzenia roku 1943, panujące leśne ciemności rozjaśnia padający pierwszy śnieg. W kierunku leśniczówki skrada się grupa uzbrojonych ludzi. W leśniczówce przyzwyczajeni do ciszy i samotności przebywają, żona, syn, córka, matka i ojciec leśniczego. Sam leśniczy jest w szpitalu. Nagle gwałtowne walenie do drzwi budzi domowników, stek przekleństw świdruje uszy, każą natychmiast otwierać. Domownicy w przerażeniu zrywają się na równe nogi, syn Kazimierz chwyta ze ściany nabitą strzelbę, mierzy do napastników, przez prawie wyłamane drzwi strzela. Tamci mają przewagę, jest ich więcej, działają przez zaskoczenie, siłą wdzierają się do leśniczówki Wśród wrzasku, płaczu i skowytu psa padają strzały, mordercze jak się później okaże. Z zimną krwią zabijają, żonę leśniczego, syna i starszych rodziców. Córkę zostawiają przy życiu, "niech ci opowie jak tu było wesoło, to dla ciebie na gwiazdkę Panie Leśniczy. Ogromna łuna ognia rozjaśnia leśną polanę, jęzory płomieni ślizgają się aż po najwyższe szczyty drzew, płonie podpalona leśniczówka. Sylwetki bandytów rozpływają się w ciemnościach, znikają szybko tak jak się pojawili. Z wolna ustają trzaski palących się głowni, czerwone żary pokrywają popioły - nastaje głucha cisza.

Kto i dlaczego dokonał tego gwałtu? Późniejsze poszlakowe domysły ludzi wskazywały, iż to banda Turchettiego dokonała tego zbrodniczego czynu. Dali się mieszkańcom Marek mocno we znaki. Terroryzowali okolicę, okradali ludzi, magazyny i sklepy, dwukrotnie złupili plebanię - nie wiedzieli, że AK już wydała na ich herszta wyrok (wykona go skutecznie za kilka miesięcy, w marcu)

Upływające lata płyną wartko swym niewidzialnym nurtem. Po leśniczówce nie ma już śladu, spalone resztki budowli aż do fundamentów posortowali poszukiwacze cegieł. Studnia, a właściwie wystające nad ziemią górne jej kręgi opierały się zębowi czasu najdłużej, stanowiły jakby ostatni przyczółek ludzkiego siedliska, nadziei, że powróci tu jeszcze życie. Tragedia była jednak zbyt duża, nie pozwoliła leśniczemu powrócić na pogorzeliska, rozpocząć tu życia na nowo. Jeszcze po latach w czasie wyprawy do lasu na jagody czy grzyby spotkać można było Pana Leśniczego doglądającego swój las. Siadał często w milczeniu - zmęczony letnim skwarem - na leśnej murawie. Nie bardzo nawet zwracał uwagę na to, kto przechodzi w pobliżu. Poorana bruzdami szeroka szara twarz wyrażała zadumę, spokój i ślad boleści niegdyś doznanej. Sprawiał wrażenie człowieka całkowicie wyłączonego z życia i jego doczesnych spraw. Siedział zasłuchany w szum lasu. Lasu, w którym doznał tyle nieszczęścia, a mimo to żył w nim i był mu oddany swą pracą.

ZAPALMY ŚWIATŁO NA GROBIE TRAGEDII RODZINY GARWOLIŃSKICH.


Idźmy dalej prowadzeni alejką jakby trochę w lewy skos. Po około 60 metrach napotkamy zbiorową mogiłę polskich żołnierzy poległych lub zmarłych od odniesionych ran w wojnie polsko - bolszewickiej 1920 roku. Spoczywa tam około 44 żołnierzy.
Przed laty obok istniejącej mogiły rząd drewnianych krzyży znaczył indywidualne groby żołnierskie w ilości około 14. Tablice na każdym krzyżu informowały, że część pogrzebanych była nieznana, część jednak posiadała imiona i nazwiska. W większości żołnierze ci byli bardzo młodzi. Przed rokiem udało mi się odczytać ze starych zdjęć kilka nazwisk, wykonane tablice umieściliśmy wspólnie z panem Zbigniewem Paciorkiem na zbiorowej mogile.
Poszukiwania materiałów archiwalnych nie pozwoliły jak dotąd natrafić na ślad pozwalający na uzupełnienie danych, powinniśmy jednak dążyć do odtworzeniem zagubionych informacji wzbogacając tym samym wiedzę o przeszłości tej okolicy. Śledząc przebieg bitwy należy przypuszczać, że większość spoczywających żołnierzy to chłopcy z Dywizji Litewsko - Białoruskiej, która po krwawych bojach wyparła bolszewików z Radzymina.

ZAPALMY ŚWIATŁO NA GROBIE KRESOWYCH ŻOŁNIERZY.


Nie najlepsze oznakowanie cmentarza zmusza nas niestety do powrotu ku bramie wejściowej. Udajmy się teraz ponownie alejką w prawo, by po około 80 metrach nie dochodząc do alejki nr. V. skręcić ponownie w prawo. Około 8 metrów dalej po prawej stronie natkniemy się na porośniętą chwastami mogiłę rozstrzelanych w masowej egzekucji mieszkańców Marek:
1- Kostrzewa Wacław lat 40
2- Kostrzewa Ryszard lat 44
3- Kostrzewa Genowefa lat 21
4- Kostrzewa Ryszard lat 17
5- Motyczyński Czesław lat 37
6- Motyczyński Bolesław lat 41
7- Mańk Antoni lat 36.

Zabójstwa dokonali żandarmi, żołnierze Wermachtu i funkcjonariusze SS w masowej egzekucji na Kruczku 30 lipca 1944r. jako odwet za wybuch powstania w Markach Pustelniku i Strudze. Zaniedbany stan mogiły porusza moje sumienie, trzeba coś z tym zrobić i na pewno nie możemy zostawić jej w takim stanie.

ZAPALMY ŚWIATŁO.


Idziemy dalej, ledwie 15 metrów jest grób nieznanego żołnierza węgierskiego, który zmarł lub też poległ w 1944 roku. Węgry w czasie wojny należały do koalicji hitlerowskiej, ich wojska wspomagały front niemiecki. Po bitwie pancernej pod Wołominem w pierwszej połowie sierpnia 1944 roku wojska węgierskie zajęły marecki las i rejony wzdłuż obecnej ulicy Prostej, kąpieliskowych glinianek zwanych "Jajko" do Źwid i Siwek. W tym czasie Niemcy urządzili w okolicy krwawą rzeź, zabijając natychmiast każdego napotkanego mężczyznę (ja ten okres nazywam "sądnymi dniami ") - wszyscy uciekali więc przed śmiercią do Węgrów, tam było bezpieczniej, jak opowiadają starsi mieszkańcy. Niemieckie patrole dojeżdżały do węgierskich posterunków, dalej nie miały wstępu. "Niemcy ścigali nas " - opowiada członek A. K Janusz Mazurkiewicz ps. "Bezmian" - "Uciekając wpadliśmy między węgierskie namioty, Węgrzy domyślili się, że grozi nam niebezpieczeństwo. ‘Chodźcie tu szybko’ pokazali gestami i w namiocie schowali nas pod koce. Po chwili słyszeliśmy głosy Niemców, pytali o nas. Gdy było już bezpiecznie Madziarzy pozwolili nam wyjść z ukrycia, obdarowali sucharami i konserwą mogliśmy odejść". "W ogrodzie u Hrabiny odprawiane były dla Węgrów msze święte, w których i my uczestniczyliśmy, bo nas zapraszali" - opowiadali mieszkańcy Zieleńca. Oficerowie i żołnierze węgierscy ze swych armat strzelali zawsze o jednym czasie, a później była cisza i spokój. Traktowali nas dobrze, byli spokojnymi, dobrymi ludźmi, i taka opinia po nich pozostała.

ZAPALMY SWIATŁO NA GROBIE NIEZNANEGO ŻOŁNIERZA WĘGIERSKIEGO.


"Grób Zakochanych" - czas starannie zatarł głośną przed laty tragedię dwojga młodych ludzi. Starsi mieszkańcy Marek z wyrazem współczucia i zrozumienia odwiedzali ich mogiłę. Nie słyszałem, żeby ktoś potępiał ich krok. Zapewne zaważyła tu chwilowa emocja i miłość tak wielka, że stali się jej symbolem na wieczne czasy - jak przedstawia to porcelanowa fotografia, na której są ciągle razem:
Jan Kołodziejczyk lat 21
Anna Kondratówna lat 18

Był rok 1934. Młodzi mieszkańcy Marek, jak to zazwyczaj z młodymi bywa, zakochali się w sobie z wzajemnością. Dalszą koleją rzeczy zwykle bywa ślub, lub też młodzi po prostu rozchodzą się po jakimś czasie każde w inną stronę. W tym przypadku nikt nawet nie przypuszczał, czym zakończyć miała ta miłość.

Rodzina chłopca nie zgadzała się na znajomość z biedną dziewczyną wychowaną w sierocińcu u zakonnic. O pobraniu się młodych nie ma mowy. Nieugięta postawa rodziców nie stwarzała dla ich miłości choćby światełka nadziei. Zrozpaczony chłopak wykonuje desperacki krok i wykrada z domu nabity pistolet...

Znaleziono ich leżących razem nad "kanałem", oboje martwi ciągle trzymali się za ręce. Śmierć nastąpiła od ran postrzałowych, napisana kartka leżąca obok wyjaśniała wszystko. Woleli pójść razem na tamten świat aniżeli być rozłączonymi na tym świecie. Wiadomość o tragedii szerokim kręgiem rozeszła się po okolicy, głęboko poruszyła sumienie mareckiej społeczności. Dziś historia ta jest już zapomniana, tylko stojący w pobliżu cmentarny krzyż odlicza czas ich wiecznej miłości.

ZAPALMY ŚWIATŁO NA GROBIE "ZAKOCHANYCH".


Marecki cmentarz i nasze okolice pamiętają jeszcze wiele innych zdarzeń i historii - napiszę o tym przy kolejnej okazji.

Ryszard Sawicki

Galeria

Komentarze:

Zastrzeżenie

Opinie publikowane na łamach Portalu Społeczności Marek są prywatnymi opiniami piszących — redakcja Portalu nie ponosi za nie żadnej odpowiedzialności.
Osoby publikujące w artykułach lub zamieszczające w komentarzach wypowiedzi naruszające prawo mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.

ACTIVENET - strony www, sklepy internetowe - Marki, Warszawa

skocz do góry